Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z sierpień, 2013

Biebrzański Park Narodowy - po raz drugi

Eh… ja i moje ambitne plany. Założyłam sobie, że wstanę wcześnie rano, by podziwiać ptaki rozgadane, latające nad bagnem, które tonąć będzie w promieniach ciepłego słońca. Taaa… może następnym razem. Wstać rzeczywiście wstałam i wyjechałam o 6:15… ale tabunów ptaków nie uświadczyłam. Pewnie tak jak i większość normalnych istot, ptaki również nie są fankami deszczowej, zimnej pogody. Teraz to wiem. Gdy jest góra 4 stopnie i mży - wtedy się śpi. Ale nie ja! Na wieży widokowej dziarsko wyciągnęłam kieszonkową lornetkę, rzutem na taśmę nabytą w piątek wieczorem przed wyjazdem… wyjęłam i nic :) może gdzieś tam jakiś bociek, może gdzieś tam coś tam jeszcze przeleciało… ale definitywnie obserwacje ptaków uprawiałam w sposób wielce nieprofesjonalny. Schodząc z wieży spotkałam trójkę osób, wyposażonych w potężne lunety. Zapytałam ich co robię nie tak, że nie mogę trafić na ptaki - przecież jest dobra pora roku i dnia i nawet mam mikro lornetkę… Jeden z nich odpowiedział, że … w tym miejscu, to

Miasteczko na końcu świata

...a w miasteczku tym hotel prowadzony przez jego gości. Miejsce oniryczne, miejsce nadające się idealnie na scenę z jakiegoś absurdalnego kryminału. Tak dziwne, że po jakimś czasie tam spędzonym, wszystko wydaje ci się możliwe, uzasadnione, zrozumiałe w swojej pokrętnej logice miejsca.  Między innymi to, że hotel stał się domem dla paru zagubionych w pętli życia ludzi - szukających azylu lub spokojnego miejsca, w którym starości można dożyć lepiej i taniej niż w Australii. a obok tego miejsca - motylarium. i bliskie spotkania z tymi insektami. ta... bardzo bliskie :) a obok motylarium - piękna manufaktura batików.

W poszukiwaniu głodnych duchów

Od początku naszej wyprawy chciałam wziąć udział w jakimś lokalnym festiwalu. Pobyć wśród ludzi świętujących. Pierwszy widok w Georgetown, który uwieczniłam na zdjęciu od razu po wysiadce z autobusu o 5 rano, zasiał we mnie ziarno nadziei, że oto w tym mieście doświadczymy czegoś odświętnego. Na ziemi porozrzuane fałszywki :) oznaka prawdziwego rytuału w imię osiągnięcia dobrobytu ;) W Georgetown odkryliśmy, że przybyliśmy tam w trakcie Hungry Ghosts Festival. Głosy na temat możliwych wydarzeń do odwiedzenia były podzielone - pewne osoby mówiły, że najważniejsze imprezy już za nami, inne, że nic się nie dzieje z tej okazji - dziewczyna w informacji na pytanie o obchody święta głodnych duchów poprosiła o chwilkę, by sprawdzić to w internecie. Po chwili wyciągnęła mapę i gdzieś poza centrum Georgetown zaznaczyła ołówkiem jedną ulicę i powiedziała - jutro o 19.30. Nic więcej odnośnie tego, co tam będzie się działo. Zarezerwowaliśmy sobie jednak ten czas, by poszukać święta i wyruszyć w ni

Streetart w Georgetown

W Georgetown streetart jest dotowany przez urząd miasta. Stał się on też lokalną atrakcją - są specjalne mapy i trasy, gdzie można znaleźć poszczególne kawałki sztuki ulicy. Ludzie robią sobie z nimi zdjęcia. Poniżej pan rikszarz.  Koty. Twórcy w tym mieście mają fazę na koty, rysowane i przetwarzane w miliard sposobów - kresek i form. A ludzie je lubią i robią sobie z nimi zdjęcia... Można łapać zdjęcia w ruchu i wykorzystać sceny, które powstały na ścianie. Jedną z najbardziej rozpoznawalnych osób zajmujących się graffiti w Geogretown jest litwin Ernest Zacharevic. To on stworzył ścienne obrazy, które możecie zobaczyć w tym poście. A ten poniżej, był bezpośrednio koło chińskiej świątyni. Przechodząc ulicami Chinatown mijaliśmy też metalowe rzeźby przedstawiające charakterystyczne osoby, miejsca albo zachowania. Poniżej jedna z rzeźb przedstawiająca opiekunkę do dzieci, która do Georgetown przybyła z Chin.   Adam

Pięć nieszczęść Zuzanny N.

Odkąd przyjechaliśmy do Malezji coś się zmieniło. Jedną rzeczą jest to, że podróżowaliśmy w inny sposób - bez wyraźnego klucza klimatycznego/środowiskowego. Inną sprawą są plagi, które poczułam jak spadają na mnie jedna po drugiej. Piszę o tym z uśmiechem na twarzy, jednak wiele z tych rzeczy, które poniżej, kosztowały mnie duuużo nerwów.  1. próba kradzieży aparatu. Tak, niestety to się zdarzyło i gorąco zachęcam wszystkich do trzymania ważnych rzeczy w bezpiecznym miejscu. Stało się to w trakcie, gdy jechaliśmy rowerami senną drogą prowadzącą z opuszczonego kurortu plażowego. Motor minął mnie z dużą szybkością, ręka motorzysty powędrowała w kierunku koszyka, gdzie leżał aparat, na szczęście tylko ślizgnęła po powierzchni torby i ze zrezygnowaniem pomknęła dalej, mijając jeszcze Adama i znikając za rogiem. Szok. Było to chyba miejsce, w którym takie rzeczy się zdarzają - dokładnie po tym wydarzeniu bowiem zatrzymywali nas ludzie ostrzegając, że to niebezpieczne trzymać rzeczy w koszy

Ulice Georgetown

Z Melakki jechaliśmy do Geogretown 9 godzin nocnym autobusem. Chinatown, podobnie jak w poprzednim mieście, jest wpisane na listę Unesco. Różnica jest taka, że tu domy są większe, a chinatown jest mocno zespojone z częścią indyjską i muzułmańską.   Nie mogliśmy się oprzeć i znów wypożyczyliśmy rowery. Nad wodą były tylko małe plaże, albo osiedla rybackie zbudowane na pomostach. Teraz już to atrakcja turystyczna. A nad wodą - powietrze było zamglone. Podobno ciągle od dymów pochodzących z wypalania pól w Indonezji, w stanie Aceh. Małe, lokalne wydarzenia działy się dosłownie tuż za rogiem. Wracaliśmy z kolacji i w niewielkim zaułku był koncert. Oglądało go mniej więcej 10 osób i kolejne dochodziły. Koncert był dla tymczasowej chińskiej świątyni zbudowanej obok, w ciągu ulicy. Kolejnego dnia rano tej świątyni już nie było. Tak wygląda wnętrze chińskiej świątyni, która nie jest tymczasowa. Dużo kadzideł, świateł, darów z owoców. Kamienne posągi bogów i smoków patrzą ze wszystkich stron. Ś

Szwędanie się ulicami Melaki

W Melakce czas spędzaliśmy głównie na ulicy. Spacerując lub jeżdżąc rowerami. W ten sposób poznaliśmy bohatera, który jest dumą okolicy - superznanego kulturystę. Datuk Wira Gan Boon Leong doczekał się tytułów Mr. Universe, Mr. Malesia, Mr. Melaka, Mr. Asia i The Father of bodybuilders in Malesia.  Dzięki graffiti w inny sposób poznawaliśmy tradycyjną modę. Malowidła na ścianach budynków wzdłuż kanału płynącego Melaką, są co prawda odrobinę odpustowe lub cyrkowe, ale kolory i tak ujmują. Nie wszystkie uliczki tego miasta, które znajduje się na liście UNESCO są superdobrze zachowane. Niektóre fascynują swoją pustką. Kto znajdzie na zdjęciu zwierzę? A poniżej przykład pięknego zdobienia dachów chińskich świątyń, które widzieliśmy nie tylko w Melakce, ale i innych malezyjskich miastach. Kolory, ceramiczne figury i gra wymiarami zachwycała nas, co chwilę. Chińskich świątyń było na terenie Chinatown bardzo wiele. Na koniec oddajmy głos młodzieży ;) z.i a.

Smaki Melaki

Pojechaliśmy na północ, wzdłuż zachodniego wybrzeża półwyspu malajskiego. Opuszczenie Singapuru autobusem, przejście dwóch granic (singapurskiej i malezyjskiej) i podróż autobusem do Melaki - to wszystko udało nam się ogarnąć sprawnie. Ostatecznie koło 21 dotarliśmy do Chinatown w Melakce, kiedy nasz autobus stanął w wielkim korku wywołanym przez paradę z lampionami i smokami. Znaleźliśmy hostel i poszliśmy szukać czegoś na kolację. Od razu trafiliśmy na nocny bazar, który ciągnął się wzdłuż głównej ulicy Chinatown. Poniżej na zdjęciu zobaczycie tę ulicę w ciągu dnia. Nawet na nim widać, jaką troską i uwagą obdarzany jest pewien specyficzny owoc - durian. Chciałem spróbować duriana, przez ludzi tutaj nazywanym królem owoców. Na jednym ze stoisk były ciastka z nadzieniem z duriana. Trzeba było kupić od razu kilka. Wzięliśmy trzy i dostaliśmy instrukcję, żeby jedno ciastko połknąć na raz. Wilgotne ciastko z wyglądu przypominało naszą kokosankę. Zuza spróbowała jako pierwsza i bardzo zacz

Singapur - gdzie teraźniejszość spotyka przeszłość

Naszym pomysłem na Singapur - oprócz tego, co zawsze się sprawdza, czyli włóczenia się po ulicach - były muzea.  Odwiedziliśmy trzy, o których warto szerzej tutaj napisać :) Pierwsze w kolejności to Asian Civilisations Museum a w nim piękna, bogata kolekcja, niestety prezentowana w zamkniętej za szybami formie. Dla wzrokowców raj, z którego można by nie wychodzić - dla mnie super niewykorzystany potencjał. Cieszyły mnie drobne elementy, które "uruchamiały" martwe eksponaty lub uruchamiały moje serce: wywiad z twórcą kaligrafii, który mówi, że zanim cokolwiek napisze (a może udoskonalać pisanie jednego słowa przez lata) koniecznie musi to sobie zwizualizować - bez tego nie powstanie piękna kaligrafia lub ulotki , które zachęcały do innego spojrzenia na wazy, rzeźby i obrazy, uruchamiały moją wyobraźnię, zachęcały do postawienia się w roli osoby, która ma pokonać minotaura lub w roli detektywa, który ma stwierdzić, co kiedyś ten arachnioł miał w dłoni lub w roli pewnej kobiety