Eh… ja i moje ambitne plany. Założyłam sobie, że wstanę wcześnie rano, by podziwiać ptaki rozgadane, latające nad bagnem, które tonąć będzie w promieniach ciepłego słońca. Taaa… może następnym razem. Wstać rzeczywiście wstałam i wyjechałam o 6:15… ale tabunów ptaków nie uświadczyłam. Pewnie tak jak i większość normalnych istot, ptaki również nie są fankami deszczowej, zimnej pogody. Teraz to wiem. Gdy jest góra 4 stopnie i mży - wtedy się śpi. Ale nie ja! Na wieży widokowej dziarsko wyciągnęłam kieszonkową lornetkę, rzutem na taśmę nabytą w piątek wieczorem przed wyjazdem… wyjęłam i nic :) może gdzieś tam jakiś bociek, może gdzieś tam coś tam jeszcze przeleciało… ale definitywnie obserwacje ptaków uprawiałam w sposób wielce nieprofesjonalny. Schodząc z wieży spotkałam trójkę osób, wyposażonych w potężne lunety. Zapytałam ich co robię nie tak, że nie mogę trafić na ptaki - przecież jest dobra pora roku i dnia i nawet mam mikro lornetkę… Jeden z nich odpowiedział, że … w tym miejscu, to
...a w miasteczku tym hotel prowadzony przez jego gości. Miejsce oniryczne, miejsce nadające się idealnie na scenę z jakiegoś absurdalnego kryminału. Tak dziwne, że po jakimś czasie tam spędzonym, wszystko wydaje ci się możliwe, uzasadnione, zrozumiałe w swojej pokrętnej logice miejsca. Między innymi to, że hotel stał się domem dla paru zagubionych w pętli życia ludzi - szukających azylu lub spokojnego miejsca, w którym starości można dożyć lepiej i taniej niż w Australii. a obok tego miejsca - motylarium. i bliskie spotkania z tymi insektami. ta... bardzo bliskie :) a obok motylarium - piękna manufaktura batików.