Eh… ja i moje ambitne plany. Założyłam sobie, że wstanę wcześnie rano, by podziwiać ptaki rozgadane, latające nad bagnem, które tonąć będzie w promieniach ciepłego słońca. Taaa… może następnym razem. Wstać rzeczywiście wstałam i wyjechałam o 6:15… ale tabunów ptaków nie uświadczyłam. Pewnie tak jak i większość normalnych istot, ptaki również nie są fankami deszczowej, zimnej pogody. Teraz to wiem. Gdy jest góra 4 stopnie i mży - wtedy się śpi. Ale nie ja! Na wieży widokowej dziarsko wyciągnęłam kieszonkową lornetkę, rzutem na taśmę nabytą w piątek wieczorem przed wyjazdem… wyjęłam i nic :) może gdzieś tam jakiś bociek, może gdzieś tam coś tam jeszcze przeleciało… ale definitywnie obserwacje ptaków uprawiałam w sposób wielce nieprofesjonalny. Schodząc z wieży spotkałam trójkę osób, wyposażonych w potężne lunety. Zapytałam ich co robię nie tak, że nie mogę trafić na ptaki - przecież jest dobra pora roku i dnia i nawet mam mikro lornetkę… Jeden z nich odpowiedział, że … w tym miejscu, to
Mhm - dziś nie mieliśmy wątpliwości: wyszliśmy na spacer tak wcześnie, jak tylko powolne niedzielne tempo na to pozwoliło = jedenasta. Zaczęliśmy z przystanku Prozy i przez pierwszy kwadrans, idąc mało znaną - choć przepiękną - ścieżką, mieliśmy urok zimy-w-lesie-w-mieście tylko dla siebie. Stopniowo spotykaliśmy coraz więcej osób, by w pewnym momencie znaleźć się na śnieżnej autostradzie z sankami, biegówkami, rowerami, spacerowiczami i biegaczami - las wypełniony endorfinami. Zdecydowanie Warszawa mogłaby podkręcić wykorzystanie potencjału miejsc takich jak te. Pół godziny z centrum i zostawiasz za sobą brudny śnieg, rozrzedzony solą i piaskiem. Lądujesz w naturze, nad Wisłą, niby w stolicy a jakby w 200 km od.