Eh… ja i moje ambitne plany. Założyłam sobie, że wstanę wcześnie rano, by podziwiać ptaki rozgadane, latające nad bagnem, które tonąć będzie w promieniach ciepłego słońca. Taaa… może następnym razem. Wstać rzeczywiście wstałam i wyjechałam o 6:15… ale tabunów ptaków nie uświadczyłam. Pewnie tak jak i większość normalnych istot, ptaki również nie są fankami deszczowej, zimnej pogody. Teraz to wiem. Gdy jest góra 4 stopnie i mży - wtedy się śpi. Ale nie ja! Na wieży widokowej dziarsko wyciągnęłam kieszonkową lornetkę, rzutem na taśmę nabytą w piątek wieczorem przed wyjazdem… wyjęłam i nic :) może gdzieś tam jakiś bociek, może gdzieś tam coś tam jeszcze przeleciało… ale definitywnie obserwacje ptaków uprawiałam w sposób wielce nieprofesjonalny. Schodząc z wieży spotkałam trójkę osób, wyposażonych w potężne lunety. Zapytałam ich co robię nie tak, że nie mogę trafić na ptaki - przecież jest dobra pora roku i dnia i nawet mam mikro lornetkę… Jeden z nich odpowiedział, że … w tym miejscu, to
zaiste rozpoczęłam podróż bez przewodnika. przewodnik zostawiłam na biurku. nie-celowo, ale jest to niezły nomen-omen. a więc lecę do ugandy. dosłownie - teraz lecę do ugandy - po prostu licząc na siebie a nie na to co w książce. oczywiście jest to stan chwilowy - i lecenie i nie posiadanie rzadnego spisu adresów które wytyczać będą trasę mojej podróży, ale to czas pokaże jak szybko uda mi się rozwiać mglę spowijającą trasę mojej wędrówki i po prostu kupić lonley planet - przewodnik po miejscach pełnych ludzi. to co cenię w tej książce to wypis przy każdym regionie ciekawych do odwiedzenia community centers. punkt zaczepienia - nie dojścia, lecz wyjścia. przyglądam się moim emocjom. są rozchwiane. ale gdy badam skąd wieje ten wiatr niepewności, z zaskoczeniem odkrywam, że brak jakiegokolwiek adresu jako punktu zaczepienia - i w entebbe i w kampali - nie jest przyczyną. bardziej rezonują we mnie rozmowy, które gdzieś zostawiłam za sobą, schodząc z roweru, wsiadając do pociągu, wsiadając