...a może nawet: głównie poza szlakiem znajdujemy cuda :)
Dnia poprzedniego dojechaliśmy do Jeziora Siełpeckiego. Green Velo ciągnie się jeszcze 10km dalej - do Końskich... ale my wybieramy, by pożegnać się już z tym szlakiem i wytyczyć swoją trasę - kierunek: na Łódź. Dokonujemy ostatniego liftingu naszego śladu gpx, bez pewności, czy gdzieś tam po drodze nie utkniemy w piachu (będziemy w końcu mijać Piaskową Górę), nieśpiesznie zbieramy rowerowe manatki i już nas nie ma.
Miejsce, które tak atrakcyjnie wyglądało na mapie... ze względu na które jeszcze na chwilę przed wyjazdem zmienialiśmy plan trasy... w rzeczywistości wygląda jeszcze piękniej. Mijamy stawy łowieckie, gęste sitowie, ponad którym podskakują chmary komarów, wijemy się wzdłuż małej rzeczki i lądujemy nad małym jeziorkiem. Łatwo mogę sobie wyobrazić, że po utwardzeniu nawierzchni, prowadziłby tutaj popularny szlak rowerowy.
Następnie trasa traci troszkę na uroku. Po prostu suniemy przed siebie, aż docieramy do Sulejowa. Gdzieś tu w okolicy, nad zalewem, będziemy szukać noclegu - ale jest zaledwie 14.00 więc tylko obiad nam w głowie. Wspieramy się mapą i widzimy, że mamy do wyboru trzy restauracje - co więcej (...lub co mniej?) - tylko jedna z nich jest nam po drodze: Karczma Rycerska, gdzieś w budynkach klasztornych. Czemu by nie. Mam przed oczami ciemne, ciężkie wnętrza i menu usłane daniami mięsnymi - ale liczę na frytki i suruweczkę, więc ochoczo tam pedałujemy.
Ależ się zdziwiliśmy. GPS poprowadził nas śmieszną trasą: nie skorzystaliśmy z głównego wjazdu, tylko jakoś od rzeki strony, przeciskaliśmy się między budynkami, by w końcu wjechać na wewnętrzny dziedziniec - słoneczny trawnik, białe parasolki i białe leżaki. Tyle po mrocznych wnętrzach. W menu bez problemu znaleźliśmy kaszę bulgur ze szparagami. Lemoniadę i wielkie szczęście. Chillowaliśmy dłużej niż zwykle, ale było zbyt niebiańsko, by szybko się zwijać. Okazało się, że restauracja przemianowała się na Miód i Wino a cały kompleks przemieniono na spa - pierwsze klasztorne spa w Polsce.
W końcu ruszyliśmy rumaki i zaczęliśmy pedałować w kierunku nad Zalew. Jakieś dwa kilometry od Zarzęcina, gdzie być może mieliśmy szukać miejscowy... Adam złapał flaka. Następną godzinę spędziliśmy w pięknych okolicznościach przyrody. Adam mocował się z dętką, a ja mocowałam się sama z sobą, by mu nie przeszkadzać. Sukces naprawy był połowiczny. Nowa dętka była świetna... ale o rozmiar za duża. Także koło przy wentylu było podejrzanie wybrzuszone. Decyzja podjęła się sama - znajdziemy coś z Zarzęcinie lub nie znajdziemy - ale dokładnie tu będzie nasz nocleg.
Tym razem padło na "Korsarza" i nocleg pomiędzy samochodami i przyczepami kempingowymi. Tym sposobem mogliśmy wykorzystać ostatnie niewykorzystane rzeczy, które przez ostatnie 200+km wieźliśmy ze sobą: materace, kuchenkę, śpiwory, czołówkę i sam namiot. Miejscówa - pomijając chaos przestrzenny samego pola w lesie - przepiękna. Zalew czyściutki, spokojny. Pogoda słoneczna. Nawet dinozaura (jaszczurkę) spotkałam wygrzewając się na brzegu.
Cieszymy się tymi ostatnimi chwilami urlopu - jutro ostatni dzień pedałowania. Po czym wracamy do Wawy... i planujemy kolejne wypady :)
Komentarze
Prześlij komentarz