Eh… ja i moje ambitne plany. Założyłam sobie, że wstanę wcześnie rano, by podziwiać ptaki rozgadane, latające nad bagnem, które tonąć będzie w promieniach ciepłego słońca. Taaa… może następnym razem. Wstać rzeczywiście wstałam i wyjechałam o 6:15… ale tabunów ptaków nie uświadczyłam. Pewnie tak jak i większość normalnych istot, ptaki również nie są fankami deszczowej, zimnej pogody. Teraz to wiem. Gdy jest góra 4 stopnie i mży - wtedy się śpi. Ale nie ja! Na wieży widokowej dziarsko wyciągnęłam kieszonkową lornetkę, rzutem na taśmę nabytą w piątek wieczorem przed wyjazdem… wyjęłam i nic :) może gdzieś tam jakiś bociek, może gdzieś tam coś tam jeszcze przeleciało… ale definitywnie obserwacje ptaków uprawiałam w sposób wielce nieprofesjonalny. Schodząc z wieży spotkałam trójkę osób, wyposażonych w potężne lunety. Zapytałam ich co robię nie tak, że nie mogę trafić na ptaki - przecież jest dobra pora roku i dnia i nawet mam mikro lornetkę… Jeden z nich odpowiedział, że … w tym miejscu, to
Do Biebrzańskiego Parku Narodowego wybrałam się by doświadczyć ptasiego radia na sterydach i zobaczyć łosia. Chytry plan zakładał nie tylko to! Chciałam dodatkowo przejechać przez Narwiański Park Narodowy i przeprawić się przez Narew korzystając z ruchomych, drewnianych platform, napędzanych siłą rąk. I jeszcze wbić się głęboko w BNP, by odwiedzić niedostępne samochodom i rowerom tereny. Rzeczywistość… a przede wszystkim deszcz i niska temperatura zweryfikowały moje zamierzenia - ale i tak weekend nad Biebrzą, był niezapomniany.
Pierwszy dzień zakładał dojechanie z Łap do Goniądza - niewinne 95 km. Główne atrakcje po drodze to:
- kładka Waniewo-Śliwno (z której ostatecznie zrezygnowałam i podążyłam na północ zachodnią stroną NPN). Jest to zdecydowanie coś, co jeszcze będę chciała odwiedzić - tylko poczekam na to, aż od strony Waniewa kładka zostanie zrekonstruowana lub po prostu będzie ładniejsza pogoda a ja będę mieć trochę więcej czasu i luzu, by w Waniewie poszukać gospodarza, który przeprawiłby mnie i rower łódką-pychówką do miejsca, w którym mogłabym już wskoczyć na drewniane pomosty i pomknąć wschodnią stroną NPN w kierunku Tykocina.
- Kurowo, gdzie znajduje się siedziba Narwiańskiego Parku Narodowego. Podczas mojej wizyty sam budynek był zamknięty - ale drewniane pomosty wśród trzcin jak najbardziej czynne 24/7! i absolutnie warto zatrzymać się tam i chwilkę posłuchać wiatru i ptaków! W tym miejscu jest również pole namiotowe i parking dla kamperów - mega opcja na cieplejsze dni.
- Tykocin, zdecydowanie zbyt słabo wyeksplorowany przeze mnie teraz podczas tego wyjazdu. Odwiedziłam przepiękną starą synagogę, poszwędałam się ładną promenadką wzdłuż Narwii. Zjadłam sycący obiad w restauracji z kuchnią żydowską „Tejsza". Pokręciłam się po ryneczku - ale spokojnie mogłabym tam zostać dłużej, wypić kawę „Alumnacie", wygrzać się w słońcu nad brzegiem rzeki, zobaczyć Tykocin z drugiej strony Narwii. Ale nie tym razem - podczas tego wyjazdu moim priorytetem było strategiczne rozłożenie sił i szukanie okienek pogodowych, kiedy deszcz padał mniej intensywnie. Także Tykocin tylko na godzinkę - potem pomknęłam dalej, względnie sucha i wygrzana.
- Strękowa Góra… kolejne miejsce, które nie dało się tym razem zobaczyć w całej swojej okazałości. Zacięty wiatr i najmocniejszy wiatr tego dnia skutecznie przegonił mnie z tego być może najpiękniejszego fragmentu na trasie. Brzmi jakbym tylko jechała dalej i omijała wszelkie atrakcje… otóż nie! ponieważ:
- Długa Łuka - tutaj zsiadłam z roweru i poszłam przed siebie, w siną dal, w głąb bagien, cudowną, prostą kładką. To miejsce, które czasami odwiedzają łosie - ale żadnego takiego cuda nie widziałam na horyzoncie :) Mimo to, Długa Łuka to highlight tego dnia - bycie pośrodku niczego i poczucie, że jest się w centrum natury jest nie do przecenienia. Bardzo fajne rozwiązanie wprowadzili z biletami do parku - wystarczy zeskanować QR kod i blikiem opłacić dzienny bilet. super łatwe, super szybkie, aż chce się z tego korzystać.
- Carska Droga - do samego Goniądza, przez Biebrzański Park Narodowy, prowadziła mnie piękna droga pośród bagien. Ruch samochodowy był niewielki - może dwa samochody na godzinę… a ruch rowerowy był nieistniejący - oprócz mojego czarnego mustanga, który niezłomnie toczył się przed siebie. Dlatego, kiedy z oddali widziałam auto zaparkowane na ulicy, zwolniłam węsząc podstęp ;) Uwagę moją przykuła postać, z teleobiektywem wycelowanym w las. Tym bardziej zwolniłam i wbiłam wzrok w gąszcz, licząc, że zobaczę wodniczkę, czaplę, gęsi… a tu…
- Łoś - centralnie przy drodze stał łoś i skubał sobie listki z drzewa, dosłownie parę metrów ode mnie. Z ekscytacji myślałam, że wyskoczę z siodełka, ale przywołałam całą moją silną wolę i powstrzymałam okrzyki zachwytu. Wręcz z tego skołowania niespodziewanym spotkaniem i dramatycznej chęci, by nie naruszyć spokoju zwierzaka przetoczyłam się dalej, nie zsiadłam z roweru, tylko najpierw po cichu, ale po oddaleniu się na bezpieczną odległość już głośniej, pozwoliłam sobie na erupcję radości :)
- Dwór Dobarz - wymieniam tutaj z wdzięczności za to, że w momencie wyziębienia poratował mnie ciepłym wnętrzem, kawą i wegańskimi gołąbkami :)
- do Goniądza dobiłam po 20. Miałam okazję ostatni odcinek przejechać już po zmroku. Byłam wtedy jeszcze w lesie, ale miałam szczęście, ponieważ mniej więcej w okolicy zachodu pojawiła się równoległa do Carskiej Drogi ścieżka rowerowa - także bezpiecznie i spokojnie mogłam ostatnie kilometry przetoczyć się ciesząc się z nocnych trelów ptasich.
- Dom Piotra - to mój nocleg, który polecam, bo mają świetne farelki i bardzo wygodne i ciepłe łóżka :)
Komentarze
Prześlij komentarz